wtorek, 18 sierpnia 2015

Wakacje w Słowenii (cz. 9) – rowerem na Bohinjsko Sedlo i dalej

Dzisiaj odrobiłem zaległości z jazdy rowerem, co oznacza, że znów miałem do czynienia z nachyleniami po 10-12 %. Albo je się polubi albo lepiej szukać bardziej płaskich miejsc.
Na niecałych 80 kilometrach podjazdy wyniosły 1500 m – takie wyniki w Górach Izerskich robi się przy odległościach rzędu 100 km i więcej. Była to okazja do treningu i zmagania się z przeciwnościami natury.
Dzisiaj za podstawowy cel wybrałem Bohinjsko Sedlo leżące na wysokości 1277 m n.p.m. To rozległa przełęcz, z której zaczynają się piesze szlaki, zimą zaś stanowi atrakcję dla narciarzy: znajdują się tu wyciągi, podstawowy warunek do uprawiania zjazdów. Ponieważ z pogodą nie było najgorzej (tylko temperatura trochę spadła – do ok. 13 st. C) postanowiłem zjechać z przełęczy z jej drugiej strony w kierunku miasteczka Železniki. Po drodze miałem drobną przygodę na remontowanej przez Słoweńców drodze. Bez problemów puścili mnie przez plac budowy, szkopuł, jak się okazało, tkwił na drugim końcu budowy. Stał tam postawiony w poprzek drogi kafar. Jego operator skończył zapewne kurs precyzyjnego sterowania, gdyż maszyna jednym końcem stykała się z pionową skarpą, drugim zaś niemal dotykała drogowej bariery, za którą czaiła się złowieszcza przepaść. Ledwie zmieściłem w tej wąskiej szparze nogę, rower, niestety, musiałem jakoś przecisnąć górą. Nie wiem czemu, ale miałem nieodparte wrażenie, że ten kilkunastometrowy kafar zaraz się na mnie zwali.

Wspinaczka na Bohinjsko Sedlo




A tuż już podczas zjazdu wśród malowniczo położonych wsi


Sorica

Rzeczony kafar i adekwatny znak

Železniki
Później obyło się już bez przeszkód. Minąwszy Železniki rozpocząłem powrót w kierunku, z którego przyjechałem, tylko inną nieco drogą. Inną nie znaczy, że łatwiejszą. Ponieważ do Železnik z przełęczy nieustannie zjeżdżałem, teraz musiałem wrócić w pobliże Bohinjsko Sedla, a to oznaczało kolejną tego dnia wspinaczkę. Tym gorszą, że droga oznaczona na mapie jako jedna z głównych nagle straciła asfalt i przez 20 km jechałem po ulubionym budulcu tutejszej dyrekcji dróg, mianowicie skalnym szutrze. Ponieważ była to oficjalna droga miała nieco bardziej uklepaną nawierzchnię od leśnych tras. Ale i tak dała mi w kość. Kiedy dojeżdżałem do trasy, którą kilka godzin wcześniej się wpinałem z ulgą stwierdziłem, iż asfalt tu jeszcze leży. „Nie bój, nie bój, i tu dotrą asfaltowe potworki”.

I mapka:


0 komentarze: