Tym razem pojechaliśmy ponad 100 km na południe od Balatonu,
do jeszcze jednego historycznego miasta Węgier – do Peczu. Stąd już tylko ok.
30 km do granicy z Chorwacją, a niewiele więcej do początku Serbii.
Ta bliskość innych nacji powodowała, że miasto przez wieki
było pod wpływem różnych kultur. Zanim jednak pojawiło się na mapie ok. XIII
wieku, istniała tu rzymska prowincja o nazwie Panonia (notabene, w węgierskich
sklepach można kupić ser produkowany przez firmę o tej samej nazwie). Późniejsze
burzliwe dzieje miasta to historia na serial odcinkowy z dreszczykiem. Były
wyrżnięcia, palenia, grabienia, i wszystko to, z czego ludzkość, jeśli chodzi o
przemoc, słynie najbardziej. Początkowo miasto było w rękach węgierskich,
jednak później ziemie te zajęli Turcy. Jednym z przywódców, który dotarł tu z
odsieczą był Chorwat Nikola Zrinski. W XVII wieku udało mu się nawet przebić
przez turecką zaporę, jednak z uwagi na osamotnienie, ostatecznie porzucił
miasto, równając je z ziemią. W ten sposób zakończył swój byt średniowieczny
Pecz.
Później miasto dostało się pod wpływy niemieckie i
wiedeńskie, a już bliżej współczesności, w XX wieku, walczyły tu oddziały
serbskie, w związku z czym nie było wiadomo, czy miasto ostatecznie znajdzie
się w granicach Węgier. Obecnie, z uwagi na historyczne wpływy, miasto jest
bardzo eklektyczne. W obrębie starego miasta znajdziemy meczet, katedrę i
cerkiew. Można szukać tu jeszcze innych śladów, niestety, dzisiaj w Peczu
padało i warunki pogodowe nie sprzyjały turystyce. Niemniej, polecam to
miejsce, jest pełne nieoczekiwanej architektury, zadbane i piękne.
* * *
I to by było na tyle. W piątek wyjeżdżamy do Polski,
opuszczając gościnne madziarskie progi. Na koniec kilka słów podsumowania. A
więc krótko: ceny – nad Balatonem są porównywalne do polskiego wybrzeża, dla
przykładu obiad dla trzech osób w restauracji to koszt ok. 130 - 150 zł. Oczywiście
można poszukać tańszych alternatyw albo ugotować samemu. Idąc jednak tym tropem
nie spróbujemy naprawdę pysznej kuchni węgierskiej. Niewiele jej brakuje do
kuchni śródziemnomorskiej, a jest na pewno bardziej lekkostrawna niż polska. Zaś
pikantność gulaszu możemy sami regulować, poprzez stopniowe dodawanie ostrej
papryki do kociołka. Plaże są płatne, wejście to ok. 15 zł. Woda nad Balatonem z
pewnością cieplejsza niż w Bałtyku. Pogoda z kolei murowana. Przez blisko 2
tygodnie mieliśmy tu jeden dzień deszczowy. Korzystniej w porównaniu z Polską
wygląda ogólny stan czystości: rzadko widać śmieci na poboczach dróg, a służby
miejskie w Siófok uwijają się od wczesnych godzin porannych. Węgrzy mogliby być
bardziej otwarci na rowerzystów, ale porównuję ich do Czechów czy Niemców,
którzy pod tym względem są prymusami. Miejmy nadzieję, że z czasem się to
poprawi. Widać za to policję, panowie opuszczają radiowozy, pojawiają się w
najmniej oczekiwanych miejscach (to także przestroga dla kierowców, którzy zbyt
głęboko wciskają gaz w podłogę). Być może pewne obawy można mieć, jeśli chodzi
o język, gdyż węgierski brzmi jak slang kosmitów. Nie ma jednak strachu, niemal
wszyscy mówią tu lepiej lub gorzej po angielsku, ale i po niemiecku. W ostateczności
zawsze można dogadywać się na migi, co jest jeszcze bardziej ciekawe, gdyż
Węgrzy to naród bardzo otwarty i serdeczny, i na pewno nie przejdą obojętnie
obok zrozpaczonego turysty. A już na słowo lengyel
(czyt. lendżiel, czyli Polak),
otwierają się naprawdę wszystkie drzwi. Zatem, kto jeszcze tu nie był, niechaj
przybywa. My tymczasem mówimy viszlát,
i być może, do zobaczenia!
2 komentarze:
Dzięki za ciekawą relację. Jestem akurat w Balatonlelle i część porad jest na prawdę przydatna. Pojutrze wybiorę się z rowerem promem na północ do Veszprem.
Dzięki za ciekawą relację. Jestem akurat w Balatonlelle i część porad jest na prawdę przydatna. Pojutrze wybiorę się z rowerem promem na północ do Veszprem.
Prześlij komentarz