środa, 17 sierpnia 2016

Węgry cz. X i ostatnia – Pecz (17.08.2016)

Tym razem pojechaliśmy ponad 100 km na południe od Balatonu, do jeszcze jednego historycznego miasta Węgier – do Peczu. Stąd już tylko ok. 30 km do granicy z Chorwacją, a niewiele więcej do początku Serbii.
Ta bliskość innych nacji powodowała, że miasto przez wieki było pod wpływem różnych kultur. Zanim jednak pojawiło się na mapie ok. XIII wieku, istniała tu rzymska prowincja o nazwie Panonia (notabene, w węgierskich sklepach można kupić ser produkowany przez firmę o tej samej nazwie). Późniejsze burzliwe dzieje miasta to historia na serial odcinkowy z dreszczykiem. Były wyrżnięcia, palenia, grabienia, i wszystko to, z czego ludzkość, jeśli chodzi o przemoc, słynie najbardziej. Początkowo miasto było w rękach węgierskich, jednak później ziemie te zajęli Turcy. Jednym z przywódców, który dotarł tu z odsieczą był Chorwat Nikola Zrinski. W XVII wieku udało mu się nawet przebić przez turecką zaporę, jednak z uwagi na osamotnienie, ostatecznie porzucił miasto, równając je z ziemią. W ten sposób zakończył swój byt średniowieczny Pecz.
Później miasto dostało się pod wpływy niemieckie i wiedeńskie, a już bliżej współczesności, w XX wieku, walczyły tu oddziały serbskie, w związku z czym nie było wiadomo, czy miasto ostatecznie znajdzie się w granicach Węgier. Obecnie, z uwagi na historyczne wpływy, miasto jest bardzo eklektyczne. W obrębie starego miasta znajdziemy meczet, katedrę i cerkiew. Można szukać tu jeszcze innych śladów, niestety, dzisiaj w Peczu padało i warunki pogodowe nie sprzyjały turystyce. Niemniej, polecam to miejsce, jest pełne nieoczekiwanej architektury, zadbane i piękne.
* * *
I to by było na tyle. W piątek wyjeżdżamy do Polski, opuszczając gościnne madziarskie progi. Na koniec kilka słów podsumowania. A więc krótko: ceny – nad Balatonem są porównywalne do polskiego wybrzeża, dla przykładu obiad dla trzech osób w restauracji to koszt ok. 130 - 150 zł. Oczywiście można poszukać tańszych alternatyw albo ugotować samemu. Idąc jednak tym tropem nie spróbujemy naprawdę pysznej kuchni węgierskiej. Niewiele jej brakuje do kuchni śródziemnomorskiej, a jest na pewno bardziej lekkostrawna niż polska. Zaś pikantność gulaszu możemy sami regulować, poprzez stopniowe dodawanie ostrej papryki do kociołka. Plaże są płatne, wejście to ok. 15 zł. Woda nad Balatonem z pewnością cieplejsza niż w Bałtyku. Pogoda z kolei murowana. Przez blisko 2 tygodnie mieliśmy tu jeden dzień deszczowy. Korzystniej w porównaniu z Polską wygląda ogólny stan czystości: rzadko widać śmieci na poboczach dróg, a służby miejskie w Siófok uwijają się od wczesnych godzin porannych. Węgrzy mogliby być bardziej otwarci na rowerzystów, ale porównuję ich do Czechów czy Niemców, którzy pod tym względem są prymusami. Miejmy nadzieję, że z czasem się to poprawi. Widać za to policję, panowie opuszczają radiowozy, pojawiają się w najmniej oczekiwanych miejscach (to także przestroga dla kierowców, którzy zbyt głęboko wciskają gaz w podłogę). Być może pewne obawy można mieć, jeśli chodzi o język, gdyż węgierski brzmi jak slang kosmitów. Nie ma jednak strachu, niemal wszyscy mówią tu lepiej lub gorzej po angielsku, ale i po niemiecku. W ostateczności zawsze można dogadywać się na migi, co jest jeszcze bardziej ciekawe, gdyż Węgrzy to naród bardzo otwarty i serdeczny, i na pewno nie przejdą obojętnie obok zrozpaczonego turysty. A już na słowo lengyel (czyt. lendżiel, czyli Polak), otwierają się naprawdę wszystkie drzwi. Zatem, kto jeszcze tu nie był, niechaj przybywa. My tymczasem mówimy viszlát, i być może, do zobaczenia!













2 komentarze:

Dzięki za ciekawą relację. Jestem akurat w Balatonlelle i część porad jest na prawdę przydatna. Pojutrze wybiorę się z rowerem promem na północ do Veszprem.

Dzięki za ciekawą relację. Jestem akurat w Balatonlelle i część porad jest na prawdę przydatna. Pojutrze wybiorę się z rowerem promem na północ do Veszprem.