Jedni zjadają 8 pączków naraz, inni oblewają się kubłem
zimnej wody. Czy na rowerze można również robić głupie rzeczy, zwane z
angielska „challenge”, i żyć potem jakby nigdy nic? Oczywiście, że tak,
wszystko jest kwestią wyobraźni i siły mierzonej na zamiary. Otóż i ja postanowiłem
dołączyć do bohaterów wyzwań: przez nikogo nie zmuszony podjąłem się pokonania
3 kilometrów podjazdów. Bicie życiowego rekordu zajęło mi nieco ponad 8 godzin.
Mój dotychczasowy rekord to 2700 m pokonanych w czasie
zeszłorocznego wyjazdu na Okraj. Oczywiście ówczesnym wyzwaniem nie była ilość podjazdów,
ale karkonoska przełęcz. W ostatnią sobotę skupiłem się zamiast na odległości
czy konkretnym celu, na zliczaniu metrów przejechanych pod górę. To oznaczało,
że każdy płaski odcinek drogi lub zjazd nie zaliczał się do tej kategorii i był
z punktu widzenia bicia rekordu stracony. Z drugiej strony, na znalezienie
trasy nieustannie pnącej się w górę w naszym bezpośrednim otoczeniu, mimo gór,
nie ma szans. Pozostał wyjazd w długą drogę, gdzie jałowych kilometrów byłoby
bardzo dużo albo kilkukrotne pokonywanie tych samych górskich odcinków. Mimo,
że to trochę nudne, wybrałem wariant drugi, głównie z uwagi na cenny czas.
Aby uzmysłowić sobie co oznacza pokonanie 3 km podjazdów postawmy w wyobraźni pionowo drabinę o takiej właśnie wysokości
i zacznijmy po niej wchodzić. Samo wspinanie się po 3 kilometrowej drabinie
można sobie jeszcze jakoś wyobrazić, ale wjeżdżanie po niej rowerem – to już prawdziwa umysłowa
ekwilibrystyka. W rzeczywistości nie pokonywałem pionowych ścian, ale odcinki o
znacznie mniejszym nachyleniu co oczywiście oznaczało, że musiałem przejechać o
wiele większą drogę, łącznie blisko 150 km. Średnie nachylenie trasy było może
niewielkie, bo wyniosło zaledwie 2 % (co oznacza, że na każde 100 m drogi pokonywałem
2 m do góry i odpowiadało w przybliżeniu nachyleniu drogi między Heřmanicami a Dětřichovem), ale odcinkami sięgało nawet 16 %, a to, wierzcie mi, dla roweru
szosowego już naprawdę sporo.
Jeśli chodzi o samą trasę, była następująca:
- wyjazd z Bogatyni i wjazd pod wiatraki od strony drogi do
Liberca,
- zjazd z wiatraków w stronę Dětřichova i na skrzyżowaniu
odbicie w prawo na leśny pnący się w górę asfalt w kierunku ławeczki, a następnie
zjazd i podjazd drogą publiczną do chaty Hausmanka u Kozy;
- zjazd z Hausmanki w stronę miejscowości Oldřichov v Hájích,
odbicie w lewo w stronę izerskiej magistrali, czyli asfaltu biegnącego przez
całą czeską część gór, którą dojechałem do drogi łączącej schronisko Smědava ze
zbiornikiem Souš, powrót na początek magistrali z odpoczynkiem przy gastronomii
„U Knejpy”;
- ponowny podjazd magistralą, tym razem jedynie do rozwidlenia
szlaków przy Hřebínku (gdzie zjadłem pieczoną kiełbasę), powrót na początek magistrali;
- jeszcze jeden podjazd pod Hřebínek, powrót i zjazd w
stronę Chrastavy skąd wjechałem na podjazd pod wiatraki od strony miejscowości Horní
Vítkov, zjazd z wiatraków do skrzyżowania Dětřichov-leśny asfalt do ławeczki;
- i na koniec dwu i półkrotny podjazd pod ławeczkę, gdzie
ostatecznie licznik pokazał 3000 m podjazdów.
Z uwagi na to, że nie miałem ze sobą lustrzanki, zdjęć
zrobiłem zaledwie kilka i to telefonem. Inna sprawa, że miejsca, w których
byłem odwiedziłem wcześniej kilkunastokrotnie. Pogoda w sobotę była prawie idealna:
słoneczna żarówka schowała się za chmurami, temperatura przez długi czas nie
przekraczała 20 st., mogłoby odrobinę mniej wiać. Jechało mi się wręcz
doskonale, co oznacza, że być może w przyszłym sezonie spróbuję swój obecny
rekord pobić. Po to są przecież rekordy. A może będę jeszcze jadł przy tym pączki?
To byłoby wyzwanie!
Podjazd pod wiatraki. Wiało przeraźliwie. |
Hřebínek po raz pierwszy |
Hřebínek po raz drugi |
Hřebínek - do trzech razy sztuka |
Mój rekord! |
Mapa:
0 komentarze:
Prześlij komentarz