Wspólnie ze znajomymi postanowiliśmy spłynąć na dwóch canoe
po Nysie Łużyckiej. Swoją wodną przygodę rozpoczęliśmy na wysokości zalewu
Kristýna w Hrádku nad Nisou mając ambitne plany dotarcia do klasztoru
Marienthal. Po dwóch wywrotkach i blisko pięciu godzinach wiosłowania dopłynęliśmy
ledwie do Hirschfelde (pokonując dystans 10,5 km) gdzie szczęśliwie
ukończyliśmy nasze zmagania. Drugą połowę drogi do klasztoru odbyliśmy na
rowerach błogosławiąc decyzję o skróceniu żeglugi wodnej. Co ciekawe, niektórzy
uczestnicy spływu, mimo wszystko, chwalili sobie tę całodzienną wyprawę :)
.
Chętni, którzy myślą o ekspedycji po mętnych wodach Nysy
Łużyckiej powinni zajrzeć na stronę
czeskiej wypożyczalni łodzi. Znajdziemy tam zakładkę dotycząca rezerwacji, na której
widnieje formularz do wypełnienia. Musimy pamiętać, iż oprócz samego sprzętu
do pływania przydadzą nam się jeszcze wiosła, kamizelki i, najważniejsza sprawa
– plastikowa beczka, do której władujemy wszystko to, co chcemy uchronić przed
zamoczeniem lub utopieniem. Po skompletowaniu formularza wyskoczy nam końcowa
cena uzależniona od odległości oraz od tego czy chcemy, aby organizator spływu
dowiózł nam na metę nasze rowery, którymi przyjedziemy na Kristýnę. Wyprawa dla
dwóch osób to koszt około 800 koron. Potwierdzenie rezerwacji dostaniemy
e-mailem.
No nic, pierwsze koty za płoty. Po zimnym prysznicu wróciliśmy
na rzekę w celu kontynuowania rejsu. Niestety, dość niski poziom wody zamienił
czynność płynięcia w rodzaj szurania po brzegu, wiecznego zatrzymywania się,
przeciągania łódki nad wystającymi kamieniami. Etap ten trwający z godzinę był
naprawdę męczący, a o zbliżaniu się do kolejnego płytkiego odcinka świadczyła
zaburzona przez przeszkody powierzchnia wody. Problem w tym, że do przyczyn
kolejnej wywrotki, nawet po wielokrotnych analizach, nie doszliśmy do dzisiaj.
Znów postawiło nas bokiem i kompletnie nie przygotowanych wywaliło z całym
dobytkiem. Brawo my! Na pocieszenie od nieujarzmionej przyrody otrzymaliśmy w
miarę łagodny brzeg, po którym ostatnim wysiłkiem mięśni wczołgaliśmy pełne
wody canoe. W tym miejscu połowa naszego duetu zamarzyła o wyprawach
rowerowych, w których rzekę pokonuję się mostem a nie wpław. Na szczęście
nastrój depresji, prawdopodobnie dzięki słońcu, szybko minął i ponownie
znaleźliśmy się w wodzie (to znaczy w łodzi). Zrobiło się głębiej i wreszcie
mogliśmy płynąć ile dusza zapragnie. Z tym, że nie do końca. Sterowanie canoe
tak, by utrzymywało się przez dłuższy czas zgodnie z kierunkiem nurtu jest
niemożliwe. Wystarczy o jedno machnięcie wiosła za dużo, a łódka momentalnie schodzi
z kursu. Halsowaliśmy zatem od brzegu do brzegu, jak wiązka lasera odbijająca
się od ścian światłowodu. Przynajmniej nie było nudno, gdyż brzegowa sceneria
już dawno nam spowszedniała. Nie licząc czapli siwej, jednego polskiego żula i
garstki niemieckich emerytów rzeka nie ma do zaoferowania jakichś szczególnych widoków.
Chaszcze, drzewa, odgłosy pociągu…
|
Wiadukt kolejowy do Zittau |
|
Czapla siwa |
|
Most graniczny w Sieniawce |
Zgodnie z ulotką do klasztoru Marienthal powinniśmy dotrzeć
po około 6 godzinach pokonując trasę 22,5 km. Tymczasem po nieco ponad czterech
godzinach byliśmy zaledwie na wysokości Hirschfelde, a więc w połowie drogi. Podjąłem
decyzję o zakończeniu walki z wodami Nysy Łużyckiej. Na pobliskim jazie kończył
się krótszy etap i sporo osób właśnie tutaj odbierało swoje rowery. Do Hrádka
nad Nisou można było też wrócić na wynajętej hulajnodze. Zadzwoniłem do obsługi
i poprosiłem o przywiezienie rowerów. Zanim bus z przyczepą przyjechał
zdążyliśmy się wysuszyć i pożywić.
|
Lodziarnia w Rosenthal |
|
Klasztor Marienthal |
Do klasztoru dotarliśmy w środowisku bardziej przyjaznym dla
człowieka, czyli po lądzie, w bezpiecznej odległości co najmniej kilku metrów
od rzeki. Co ciekawe, po raz pierwszy patrzyliśmy na lustro wody analizując jak
wyglądałby nasz rejs, gdybyśmy kontynuowali żeglugę. Stwierdziliśmy jedno: marnie!
Mielizny, kamienie, wodorosty – tak wygląda dalsza część rzeki. Do celu
dotarlibyśmy prawdopodobnie po 18.00, a więc grubo po ośmiu godzinach rejsu. Tymczasem
na rowerach zdążyliśmy dojechać do klasztoru i zbliżaliśmy się do
restauracji w
Zittau w parku w pobliżu zoo, gdzie zjedliśmy super smaczny obiad. W Bogatyni
byliśmy o 19.30, po jedenastu godzinach od wyjazdu. Nasi znajomi byli na tyle zachwyceni
wyprawą, że obiecali sobie, iż za rok powtórzą rejs, być może, dla odmiany, na
pontonach. Wszystko to dlatego, że nie zaliczyli wywrotki, bo jaki inny powód
byłby tego? No jaki?
0 komentarze:
Prześlij komentarz