wtorek, 12 września 2017

3000 m rowerowych podjazdów challenge [wyzwanie] (9.09.2017)

Jedni zjadają 8 pączków naraz, inni oblewają się kubłem zimnej wody. Czy na rowerze można również robić głupie rzeczy, zwane z angielska „challenge”, i żyć potem jakby nigdy nic? Oczywiście, że tak, wszystko jest kwestią wyobraźni i siły mierzonej na zamiary. Otóż i ja postanowiłem dołączyć do bohaterów wyzwań: przez nikogo nie zmuszony podjąłem się pokonania 3 kilometrów podjazdów. Bicie życiowego rekordu zajęło mi nieco ponad 8 godzin.

Mój dotychczasowy rekord to 2700 m pokonanych w czasie zeszłorocznego wyjazdu na Okraj. Oczywiście ówczesnym wyzwaniem nie była ilość podjazdów, ale karkonoska przełęcz. W ostatnią sobotę skupiłem się zamiast na odległości czy konkretnym celu, na zliczaniu metrów przejechanych pod górę. To oznaczało, że każdy płaski odcinek drogi lub zjazd nie zaliczał się do tej kategorii i był z punktu widzenia bicia rekordu stracony. Z drugiej strony, na znalezienie trasy nieustannie pnącej się w górę w naszym bezpośrednim otoczeniu, mimo gór, nie ma szans. Pozostał wyjazd w długą drogę, gdzie jałowych kilometrów byłoby bardzo dużo albo kilkukrotne pokonywanie tych samych górskich odcinków. Mimo, że to trochę nudne, wybrałem wariant drugi, głównie z uwagi na cenny czas. 

Aby uzmysłowić sobie co oznacza pokonanie 3 km podjazdów postawmy w wyobraźni pionowo drabinę o takiej właśnie wysokości i zacznijmy po niej wchodzić. Samo wspinanie się po 3 kilometrowej drabinie można sobie jeszcze jakoś wyobrazić, ale wjeżdżanie po  niej rowerem – to już prawdziwa umysłowa ekwilibrystyka. W rzeczywistości nie pokonywałem pionowych ścian, ale odcinki o znacznie mniejszym nachyleniu co oczywiście oznaczało, że musiałem przejechać o wiele większą drogę, łącznie blisko 150 km. Średnie nachylenie trasy było może niewielkie, bo wyniosło zaledwie 2 % (co oznacza, że na każde 100 m drogi pokonywałem 2 m do góry i odpowiadało w przybliżeniu nachyleniu drogi między Heřmanicami a Dětřichovem), ale odcinkami sięgało nawet 16 %, a to, wierzcie mi, dla roweru szosowego już naprawdę sporo.

Jeśli chodzi o samą trasę, była następująca:
- wyjazd z Bogatyni i wjazd pod wiatraki od strony drogi do Liberca,
- zjazd z wiatraków w stronę Dětřichova i na skrzyżowaniu odbicie w prawo na leśny pnący się w górę asfalt w kierunku ławeczki, a następnie zjazd i podjazd drogą publiczną do chaty Hausmanka u Kozy;
- zjazd z Hausmanki w stronę miejscowości Oldřichov v Hájích, odbicie w lewo w stronę izerskiej magistrali, czyli asfaltu biegnącego przez całą czeską część gór, którą dojechałem do drogi łączącej schronisko Smědava ze zbiornikiem Souš, powrót na początek magistrali z odpoczynkiem przy gastronomii „U Knejpy”;
- ponowny podjazd magistralą, tym razem jedynie do rozwidlenia szlaków przy Hřebínku (gdzie zjadłem pieczoną kiełbasę), powrót na początek magistrali;
- jeszcze jeden podjazd pod Hřebínek, powrót i zjazd w stronę Chrastavy skąd wjechałem na podjazd pod wiatraki od strony miejscowości Horní Vítkov, zjazd z wiatraków do skrzyżowania Dětřichov-leśny asfalt do ławeczki;
- i na koniec dwu i półkrotny podjazd pod ławeczkę, gdzie ostatecznie licznik pokazał 3000 m podjazdów. 

Z uwagi na to, że nie miałem ze sobą lustrzanki, zdjęć zrobiłem zaledwie kilka i to telefonem. Inna sprawa, że miejsca, w których byłem odwiedziłem wcześniej kilkunastokrotnie. Pogoda w sobotę była prawie idealna: słoneczna żarówka schowała się za chmurami, temperatura przez długi czas nie przekraczała 20 st., mogłoby odrobinę mniej wiać. Jechało mi się wręcz doskonale, co oznacza, że być może w przyszłym sezonie spróbuję swój obecny rekord pobić. Po to są przecież rekordy. A może będę jeszcze jadł przy tym pączki? To byłoby wyzwanie!

Podjazd pod wiatraki. Wiało przeraźliwie.



Hřebínek po raz pierwszy

Hřebínek po raz drugi

Hřebínek - do trzech razy sztuka

Mój rekord!

Mapa:


0 komentarze: