Austria

Alpy Wapienne. Droga do jeziora Schwarzensee.

Czechy

Góry Izerskie. Okolice Detrichova.

Polska

Karkonosze. Przełęcz Odrodzenie.

Czechy

Czeski Raj. Panorama z wieży widokowej Cisarsky Kamen.

Austria

Alpy Wapienne. Góra Schafberg.

sobota, 26 maja 2018

Łikendowicz jedzie z Rzeszowa do Bogatyni – cz. VIII. Koniec wyzwania (25.05.2018)

Ostatni etap z Novégo Města nad Metují do Bogatyni liczył 145 km, jednak z uwagi na to, że miał 1763 m podjazdów i został przejechany na końcu, bez potrzebnej regeneracji, był dla mnie najcięższy. W sumie z Rzeszowa do domu przebyłem drogę o długości 1001 km, pokonując 9331 m przewyższeń, spalając ponad 34 tys. kcal. To wszystko w osiem dni i z przyklejoną do roweru przyczepką!

Piątek był ostatnim dniem rowerowego wyzwania. Zaczął się dość późno, bo przed godziną dziewiątą od dość łagodnej trasy po Pogórzu Orlickim. Dodatkowo miałem sprzyjający wiatr, boczny, a czasem nawet w plecy. Co najważniejsze, było słonecznie. W ogóle pogoda przez cały wyjazd była jak na zamówienie, spadło na mnie może dwadzieścia kropel deszczu. 

W nieodległym sąsiedztwie od miejsca startu zatrzymałem się na chwilę przy barokowy zespole dawnego szpitala Kuks, założonym w 1694 roku. Pierwotnie obszar służył jako kurort-rezydencja hrabiego F. A. Šporka z pałacem, łaźniami, gościńcami, teatrem, torem wyścigowym i biblioteką. Z uwagi na odkrycie w tym miejscu wód mineralnych sława kurortu przekraczała granice państwa. Obecnie znajduje się tu siedziba Czeskiego Muzeum Farmacji, a rewitalizacja całego miasteczka położonego nad Łabą kosztowała ponad pół miliarda koron. W piątek było tu bardzo spokojnie, niemal w ogóle bez turystów, co dodatkowo roztaczało wokół obiektu tajemniczą aurę. 

Kuks





Kolejne kilometry trasy biegły, podobnie jak dzień wcześniej, przez wsie i nieduże czeskie miejscowości, wciąż po dość mało pofałdowanym obszarze. Dopiero kiedy wjechałem do powiatu Semily skończyły się żarty, a zaczęły podjazdy. Z drugiej strony wkroczyła we mnie nadzieja, że podołam trasie, wszak granica libereckiego kraju (w którym położone jest miasto Semily) graniczy z Bogatynią. Inna sprawa, że ten administracyjny obszar Czech jest naprawdę dość duży. Zaś od miejscowości Železný Brod, granicy Czeskiego Raju, były już same góry. Tutaj dostałem naprawdę w kość, a końcowy górski akcent czekał na mnie na drodze z Liberca w kierunku Frýdlantu. Powoli, robiąc kilka przystanków dla złapania oddechu, wjechałem do Albrechtic, by już z wielką radością rzucić się ku ostatecznemu zjazdowi niemal pod sam dom. Trasę skończyłem o godz. 18.00.

Karkonosze


Železný Brod

Železný Brod






Najważniejsze, że w jednym kawałku i z całym zabranym w trasę dobytkiem wróciłem do Bogatyni. Sprzęt nie nawalił, nie miałem żadnych niebezpiecznych przygód, a ludzie, których spotkałem zawsze gotowi byli udzielić mi informacji czy też pomóc, jak chłopak przenoszący ze mną przyczepkę przez tory kolejowe w Słowacji. Logistycznie było jedno potknięcie, w Muszynie, kiedy okazało się, że oczekiwano na mnie z noclegiem dzień wcześniej, ale i z tym dość szybko sobie poradziłem. Ogólnie bardzo miło wspominam cały wyjazd, jestem też pod wrażeniem zdolności własnego organizmu do pokonywania codziennych ponad stukilometrowych wyzwań. Teraz czas na regenerację i, niestety, powrót do rzeczywistości. Do kolejnego wyzwania!


Mapa

czwartek, 24 maja 2018

Łikendowicz jedzie z Rzeszowa do Bogatyni – cz. VII. Do domu zostało 144 km (24.05.2018)

Z Litovela przemieściłem się do Novégo Město nad Metují pokonując dystans 124 km i przewyższeń ponad 1400 m. Średnia prędkość wyraźnie mi siadła, trochę za sprawą wiejącego wiatru, a po części przez zmęczenie organizmu. W tym graniczącym z Polską mieście miałem zostać do soboty i mieć dzień na regenerację i zwiedzanie zabytków, niestety, plany się zmieniły i jutro muszę wykrzesać z siebie siły na powrót do domu.

A jest coraz gorzej, dzisiaj rano zaczęło boleć mnie lewe kolano, pomógł gorący prysznic, jutro zapewne znów się noga odezwie. Rano czuję coraz większe zmęczenie i coraz dłużej przychodzi mi złapać rytm jazdy. Daje o sobie znać istotny brak regeneracji w postaci np. masażów lub innych zabiegów przywracających siły. Radość z jazdy miesza się z coraz wyraźniejszym cierpieniem i bólem organizmu. Do tego dochodzi tęsknota za domem. Chwilami pojawia się wkurzenie na siebie o to, że tyle rzeczy zabrałem na wyjazd i teraz każdy kilogram trzeba wtaczać na górę. Wystarczyłaby jedna trzecia tego majdanu. Ale są też i dobre strony jazdy. Przestałem myśleć o codziennych problemach jakby mój świat odszedł w niebyt. Minęły frustracje, nerwice, niepokojące myśli. Zostałem sam na sam ze sobą i dobrze się z tym czuję…

Wracając do dzisiejszej jazdy: przejeżdżałem przez ciche zakątki Czech, spokojne wioski zagnieżdżone między wzgórzami. Przez cały dzień wiała chłodna bryza, dzięki czemu dało się przetrwać podjazdy. Odwiedziłem dwa browary. W pierwszym, w miejscowości Jablonné nad Orlicí, kiedy usłyszałem, że mają piwo w 1,5 litrowych butelkach nawet przez chwilę nie pomyślałem o zakupach, raczej o dodatkowym ciężarze, który będę musiał taszczyć pod górę. Dopiero w drugim, na dwadzieścia kilka kilometrów przed końcem drogi kupiłem piwo u bardzo miłych pań, które co prawda zakończyły już pracę na dzisiaj, ale kiedy grzecznie poprosiłem, sprzedały mi butelkę. Przy okazji dowiedziałem się, że szef browaru nie uznaje piwa w „petkach”, tylko w szklanych butelkach. To dziwne, bo choćby w takim browarze Kocur nic nie mają przeciwko plastikom. Ortodoksyjny browar nazywa się Městský Podorlický pivovar i znajduje się w Rychnov nad Kněžnou.






Browar w Jablonné nad Orlicí

Browar w Rychnov nad Kněžnou

A teraz szykuję się myślami do ostatniego etapu mojej podróży, jutro o tej porze będę już w Bogatyni…

Mapa

środa, 23 maja 2018

Łikendowicz jedzie z Rzeszowa do Bogatyni – cz. VI. Do domu zostało 268 km (23.05.2018)

Po wczorajszym ciężkim odcinku dzisiaj przyszła kolej na niemal 150 km, i mimo że podjazdów tylko 800 metrów, nie ma co ukrywać – było męcząco, głównie też za sprawą upału. Opuściłem Słowację, wjechałem do Czech i od razu powitała mnie niemal 40-sto kilometrowa ścieżka rowerowa. Oczywiście, żeby nie było tak kolorowo, w Litovelu, miasteczku, w którym ostatecznie się zatrzymałem, nie było dla mnie pokoju, mimo że miałem potwierdzenie rezerwacji. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło.

Nie ma to jak wjechać do cywilizowanego kraju, w którym dopieszczają rowerzystów na każdym kroku. I za to lubię Czechów – ścieżka, którą jechałem od niemal samej granicy ze Słowacją była w większości o nawierzchni z gładkiego asfaltu. Oznaczona nie tylko numerkiem, ale tabliczkami przed skrzyżowaniami, żeby się nie pomylić, a także ostrzeżeniami przed dojazdem do ruchliwej drogi. Jak to jest możliwe, że u wschodnich sąsiadów Czechów nie ma ścieżek rowerowych, a kilka kilometrów dalej już są? Jakiś lepszy klimat tu panuje?

Granica słowacko-czeska


Czeska ścieżka rowerowa

Co do atrakcji na trasie nie do wszystkich zaplanowanych udało mi się dzisiaj dotrzeć. Godny polecenia jest zamek w miejscowości Bystřice pod Hostýnem z 1440 roku, przebudowany w latach późniejszych na styl renesansowy. Odwiedziłem także mini-browar Parnik w Přerov, robiąc małe zakupy. Upał dawał o sobie znać i chciałem być jak najszybciej u celu podróży. Dzięki temu dwa najdłuższe etapy drogi, i to jeden po drugim, mam już za sobą.

Zamek Bystřice pod Hostýnem


 

W Litovelu, mieście słynącym przede wszystkim z browaru (koncernowego, niestety, nie moja bajka) zjawiłem się w pensjonacie, w którym miałem potwierdzoną mailowo rezerwację. Chłopczyk w recepcji rozłożył jednak ręce i stwierdził, że wszystkie pokoje mają już zajęte. Co ciekawe, informacje o noclegu wymieniałem z samym szefem, widocznie chłopczyk może więcej. Na szczęście uprzejmy był zadzwonić w inne miejsce, gdzie znalazł się wolny pokój, i to od razu z pięcioma łóżkami. Zmieściłaby się tutaj połowa kaliskich cyklistów…

Mapa

Łikendowicz jedzie z Rzeszowa do Bogatyni – cz. V. Do domu zostało 417 km (22.05.2018)

Dzisiaj najdłuższy etap mojej podróży, liczący 162 km, połączył Tatry z Beskidami. Jestem jeszcze w Słowacji, ale już jedną nogą w Czechach. Do granicy jest raptem kilka kilometrów i jutro będę się czuł, jakbym był już trochę w domu. Ogólnie przyjemnie się jechało, a to za sprawą małej ilości podjazdów. Jedyny horror jaki przeżyłem, i mijający mnie kierowcy również, to jazda po trasie szybkiego ruchu.

W niedalekim sąsiedztwie Pribyliny, miejsca, w którym nocowałem, znajduje się miejscowość Liptovský Hrádok, a w niej ruiny zamku z XIV wieku, który aktualnie znajduje się w rekonstrukcji. Zamek początkowo służył celom obronnym, później jako siedziba zarządców posiadłości. W XVII i XVIII wieku zamek został bardzo zniszczony, a dobudowany do niego renesansowy pałac służy dzisiaj za ekskluzywne miejsce noclegowe. Zamek może nie wygląda zbyt okazale, niemniej jednak Słowacja to nie Czechy, i trzeba się cieszyć z każdej budowli, nawet tej w ruinach.

Do zobaczenia Tatry


Liptovský Hrádok

Inny zamek o nazwie Strečno znajduje się niedaleko miasta Žilina i został wybudowany na skale, na wysokości 103 metrów nad brzegiem rzeki Wag. Również i ta budowla swoje początki miała w XIV wieku. Obiekt służył za warownię, siedzibę powstańców, majątek rodzin królewskich. Zamek niszczał aż do lat 70. XX wieku kiedy rozpoczęto prace rekonstrukcyjne. Właśnie na wysokości zamku Strečno zakończyła się moja jazda po trasie szybkiego ruchu (w sumie na dystansie około 20 km). Niestety, innej drogi nie było, nie widziałem też znaków zakazu dotyczących ruchu rowerów. Ale kierowcy wiedzieli swoje, groźne trąbienie i okrzyki z okien samochodów dodatkowo mnie denerwowały – przecież nie chciałem tędy jechać, ale nie miałem innej opcji. Najbardziej kulturalny kierowca przyjechał z Austrii i przez ponad 3 km cierpliwie mnie eskortował, nikogo nie puszczając do przodu (akurat w tym miejscu był pojedynczy pas). Kiedy zjechałem na pobocze minęło mnie ze trzydzieści pojazdów, które zdążyły uformować kolejkę. Bałem się nie tyle tego, że któryś z kierowców mnie rozjedzie, ale tego, że zostanę zlinczowany…


Niżne Tatry


Liptovská Mara - zbiornik retencyjny na rzece Wag




Zamek Strečno

Ostatecznie dojechałem do Makova i dzisiejszą noc spędzę w bardzo miłym pensjonacie Adam. Jutro na szczęście omijam trasy szybkiego ruchu…

Mapa


poniedziałek, 21 maja 2018

Łikendowicz jedzie z Rzeszowa do Bogatyni – cz. IV. Do domu zostało 579 km (21.05.2018)

Jestem pod Tatrami, ale Słowackimi, w Pribylinie, historycznej wsi, której historia sięga XIII wieku. Dzisiaj przyjechałem tu z Muszyny, pokonując dystans 130 km. Dość powiedzieć, że przebyłem na rowerze nie tylko słowacki Spisz, ale Tatry na całej ich długości. To był znów dość męczący odcinek drogi, najważniejsze, że udało mi się dotrzeć do świeżo wybudowanego domku dla gości. Za 15 euro mam do dyspozycji parter, piętro, sypialnię, pokój gościnny z kominkiem i w pełni wyposażoną kuchnię. W sumie z wygód brakuje tylko jacuzzi :)

Gdy robiłem zakupy w wiejskim sklepie w Pribylinie zostałem „namierzony” przez młodą Romkę z dzieckiem na ręku. Już po wyjściu ze sklepu stałem się jej „ujkiem”, w każdym razie dałem dziewczynie pieniądze, bo prosiła, niemniej Słowacja ma problem z tą mniejszością narodową. Słowaccy Romowie imają się najprostszych zajęć, widziałem ich sprzątających ulice czy przeprowadzających uczniów przez pasy, wielu nie ma jednak żadnego zajęcia. Szkoda, że bezrobocie (faktyczne lub na własne życzenie) i specyficzna postawa społeczna tej nacji podtrzymuje niezbyt ciekawy, choć niezasłużony stereotyp Roma. W sumie to bardzo biedny i poszkodowany naród, nie wiadomo czemu skazany na ostracyzm i ekonomiczne wykluczenie. Widocznie ciągnie się za nimi indyjska, kastowa przeszłość…

Wróćmy jednak do dzisiejszej trasy. Jednym z pierwszych miejsc wartych odwiedzenia jest zamek z przełomu XIII i XIV wieku, wybudowany na polecenie węgierskiego króla i położony na wzgórzu ponad miejscowością Stara Ľubovňa. Obiekt zwiedziłem kilka lat temu i zapewniam, że jest godny polecenia. Dość powiedzieć, że w zamku więziony był Maurycy Beniowski, a przez ponad 50 lat był on w rękach rodziny Zamoyskich…

Okolice Muszyny

Słowacki Spisz


Zamek Stara Ľubovňa
 
Nieco dalej, w miejscowości Hniezdne, znajduje się destylarnia spirytusu i zarazem miejsce, w którym wytwarzana jest słowacka whisky (przechowywana w dębowych beczkach). Co do walorów trunku nie będę się wypowiadał, próbowałem (oczywiście nie dzisiaj) i mi smakowała, niemniej nawet osoby mało zainteresowane tego rodzaju alkoholem mogą tu przyjechać i spędzić czas na wycieczce po obiektach zakładu. Jest tu mini zoo, a także ekspozycja prezentująca ludowe dzieła artystów ze Spiszu.

Destylarnia Nestville

Z kolei w Podolińcu, mieście, które również jak większość spiskich miejsc przechodziło z rąk węgierskich w polskie, by ostatecznie osiąść w Słowacji, możemy obejrzeć kościół  Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, któremu towarzyszy dzwonnica z XVII wieku. Sam kościół pochodzi z wieku XIII. Obecny wygląd datowany jest na wiek XVII (po pożarze), wystrój zaś pochodzi z baroku.

Rynek Podolińca
 
I jeszcze jedno miejsce, będące właściwie jednym wielkim zabytkiem – słowacki Kežmarok. Wskutek wielowiekowej historii oraz położenia, dzięki któremu do miasta przyjeżdżali zarówno Polacy, ale i Węgrzy, Niemcy, Żydzi czy Rusini miejsce stało się konglomeratem wielu wpływów, które widać na zabytkowych ulicach centrum miasta. Nie sposób wymienić tutejszych zabytków, najlepiej zjawić się tu osobiście i na własnej skórze poczuć bogactwo historii.

Kežmarok




I wreszcie Tatry Słowackie. Ten, kto tu nigdy nie był, koniecznie musi nadrobić zaległości. W odróżnieniu od polskiej części Tatr, w Słowacji nie ma jednej miejscowości skupiającej ruch turystyczny, spotkamy za to kilka ciekawych miejsc. Godna polecenia jest kolejka linowa na Tatrzańską Łomnicę, z której rozchodzi się kapitalny widok na resztę Tatr, ciekawy jest też Stary Smokowiec ze swoją architekturą czy Štrbské Pleso... O tej porze roku w większości miejscowości nie ma tłumów, a droga w zachodniej części gór jest pusta niczym w Beskidzie Niskim. Nic, tylko korzystać.







Mapa