piątek, 17 sierpnia 2018

Spływ na canoe po Nysie Łużyckiej (15.08.2018)

Wspólnie ze znajomymi postanowiliśmy spłynąć na dwóch canoe po Nysie Łużyckiej. Swoją wodną przygodę rozpoczęliśmy na wysokości zalewu Kristýna w Hrádku nad Nisou mając ambitne plany dotarcia do klasztoru Marienthal. Po dwóch wywrotkach i blisko pięciu godzinach wiosłowania dopłynęliśmy ledwie do Hirschfelde (pokonując dystans 10,5 km) gdzie szczęśliwie ukończyliśmy nasze zmagania. Drugą połowę drogi do klasztoru odbyliśmy na rowerach błogosławiąc decyzję o skróceniu żeglugi wodnej. Co ciekawe, niektórzy uczestnicy spływu, mimo wszystko, chwalili sobie tę całodzienną wyprawę :).

Chętni, którzy myślą o ekspedycji po mętnych wodach Nysy Łużyckiej powinni zajrzeć na stronę czeskiej wypożyczalni łodzi. Znajdziemy tam zakładkę dotycząca rezerwacji, na której widnieje formularz do wypełnienia. Musimy pamiętać, iż oprócz samego sprzętu do pływania przydadzą nam się jeszcze wiosła, kamizelki i, najważniejsza sprawa – plastikowa beczka, do której władujemy wszystko to, co chcemy uchronić przed zamoczeniem lub utopieniem. Po skompletowaniu formularza wyskoczy nam końcowa cena uzależniona od odległości oraz od tego czy chcemy, aby organizator spływu dowiózł nam na metę nasze rowery, którymi przyjedziemy na Kristýnę. Wyprawa dla dwóch osób to koszt około 800 koron. Potwierdzenie rezerwacji dostaniemy e-mailem. 

Kiedy więc przyjechaliśmy nad zalew sprzęt już na nas czekał. Po opłaceniu kosztów wyprawy, wysłuchaniu i przeczytaniu informacji na temat jazów, pozostawieniu rowerów w garażu – wskoczyliśmy do łódek. Początkowa adrenalina była tak wielka, że pierwszy jaz w pobliżu trójstyku granic, o którym w broszurze było napisane, że ewentualnie nadaje się do przepłynięcia – postanowiliśmy pokonać siedząc w canoe. Jako świeżo upieczone wilki rzeczne na półmetrowej wysokości jaz wpłynęliśmy nonszalancko bokiem, dzięki czemu chwilę później wychodziliśmy na brzeg zmoczeni od stóp do głów. Przy okazji jedno z wioseł zaczęło w sposób niekontrolowany odpływać w siną dal, na co trzeźwo zareagowała moja żona rzucając się w morderczą pogoń. Tylko dzięki jej wielkiemu poświęceniu udało się ocalić wiosło przed czekającymi je kilkaset kilometrów dalej głębinami morza. Canoe nabrało wody i trzeba było wyciągnąć łódź na brzeg, co nie było takie proste. Przy okazji zostaliśmy mimowolnymi bohaterami filmów, które telefonami kręcili jacyś ludzie po drugiej stronie brzegu. Pewnie od kilku dni krążymy po Youtubie jako przykład ilustrujący wykład pt. „Co wódka robi z człowiekiem”.



Trójstyk granic

Most graniczny w Porajowie

Nieczynna przeprawa w Porajowie

Mandawa wpływa do Nysy Łużyckiej

No nic, pierwsze koty za płoty. Po zimnym prysznicu wróciliśmy na rzekę w celu kontynuowania rejsu. Niestety, dość niski poziom wody zamienił czynność płynięcia w rodzaj szurania po brzegu, wiecznego zatrzymywania się, przeciągania łódki nad wystającymi kamieniami. Etap ten trwający z godzinę był naprawdę męczący, a o zbliżaniu się do kolejnego płytkiego odcinka świadczyła zaburzona przez przeszkody powierzchnia wody. Problem w tym, że do przyczyn kolejnej wywrotki, nawet po wielokrotnych analizach, nie doszliśmy do dzisiaj. Znów postawiło nas bokiem i kompletnie nie przygotowanych wywaliło z całym dobytkiem. Brawo my! Na pocieszenie od nieujarzmionej przyrody otrzymaliśmy w miarę łagodny brzeg, po którym ostatnim wysiłkiem mięśni wczołgaliśmy pełne wody canoe. W tym miejscu połowa naszego duetu zamarzyła o wyprawach rowerowych, w których rzekę pokonuję się mostem a nie wpław. Na szczęście nastrój depresji, prawdopodobnie dzięki słońcu, szybko minął i ponownie znaleźliśmy się w wodzie (to znaczy w łodzi). Zrobiło się głębiej i wreszcie mogliśmy płynąć ile dusza zapragnie. Z tym, że nie do końca. Sterowanie canoe tak, by utrzymywało się przez dłuższy czas zgodnie z kierunkiem nurtu jest niemożliwe. Wystarczy o jedno machnięcie wiosła za dużo, a łódka momentalnie schodzi z kursu. Halsowaliśmy zatem od brzegu do brzegu, jak wiązka lasera odbijająca się od ścian światłowodu. Przynajmniej nie było nudno, gdyż brzegowa sceneria już dawno nam spowszedniała. Nie licząc czapli siwej, jednego polskiego żula i garstki niemieckich emerytów rzeka nie ma do zaoferowania jakichś szczególnych widoków. Chaszcze, drzewa, odgłosy pociągu…

Wiadukt kolejowy do Zittau

Czapla siwa


Most graniczny w Sieniawce
Zgodnie z ulotką do klasztoru Marienthal powinniśmy dotrzeć po około 6 godzinach pokonując trasę 22,5 km. Tymczasem po nieco ponad czterech godzinach byliśmy zaledwie na wysokości Hirschfelde, a więc w połowie drogi. Podjąłem decyzję o zakończeniu walki z wodami Nysy Łużyckiej. Na pobliskim jazie kończył się krótszy etap i sporo osób właśnie tutaj odbierało swoje rowery. Do Hrádka nad Nisou można było też wrócić na wynajętej hulajnodze. Zadzwoniłem do obsługi i poprosiłem o przywiezienie rowerów. Zanim bus z przyczepą przyjechał zdążyliśmy się wysuszyć i pożywić.

Lodziarnia w Rosenthal

Klasztor Marienthal
Do klasztoru dotarliśmy w środowisku bardziej przyjaznym dla człowieka, czyli po lądzie, w bezpiecznej odległości co najmniej kilku metrów od rzeki. Co ciekawe, po raz pierwszy patrzyliśmy na lustro wody analizując jak wyglądałby nasz rejs, gdybyśmy kontynuowali żeglugę. Stwierdziliśmy jedno: marnie! Mielizny, kamienie, wodorosty – tak wygląda dalsza część rzeki. Do celu dotarlibyśmy prawdopodobnie po 18.00, a więc grubo po ośmiu godzinach rejsu. Tymczasem na rowerach zdążyliśmy dojechać do klasztoru i zbliżaliśmy się do restauracji w Zittau w parku w pobliżu zoo, gdzie zjedliśmy super smaczny obiad. W Bogatyni byliśmy o 19.30, po jedenastu godzinach od wyjazdu. Nasi znajomi byli na tyle zachwyceni wyprawą, że obiecali sobie, iż za rok powtórzą rejs, być może, dla odmiany, na pontonach. Wszystko to dlatego, że nie zaliczyli wywrotki, bo jaki inny powód byłby tego? No jaki?

0 komentarze: